Legendarny smak
September 30, 2020Każdego roku na przełomie sierpnia i września wspominane są w mediach istotne dla historii naszego kraju wydarzenia, które stały się początkiem późniejszych przemian ustrojowych. W tym roku rola owych wydarzeń przywoływana i podkreślana jest jeszcze częściej i bardziej, że od tamtego czasu upływają cztery okrągłe dekady. W związku z tegoroczną wakacyjną wizytą w Gdańsku odbyłem w pamięci mały “powrót do przeszłości”, a dokładniej do roku 2005.
Skoro w 2020 obchodzona była czterdziesta rocznica Solidarności, to nietrudno obliczyć, że piętnaście lat temu obchodzono jej ćwierćwiecze. To właśnie z okazji ówczesnej rocznicy planowano zorganizować w gdańskiej stoczni jubileuszowy koncert, którego głównym bohaterem miał być jeden z cenionych przeze mnie artystów. Kiedy więc dowiedziałem o tej inicjatywie z nieskrywanym zapałem miałem ochotę wybrać się do Trójmiasta i wziąć udział w wydarzeniu. Tymczasem wnet okazało się, że sprzedawane za pół darmo (tym bardziej jak na rangę wydarzenia) bilety rozeszły się niczym ciepłe bułeczki w piekarni o poranku. Pech, trudno.
Sierpniowe czwartkowe popołudnie. “Koncert już jutro! Żebym nie zapomniał obejrzeć!” - myślałem sobie. Dzwonek do drzwi. Otwieram. Sąsiad zza ściany przywitał mnie wypowiedzianym niemal na jednym wydechu zawołaniem: “Akcja Gdańsk! Mam bilet, niestety tylko jeden. Musisz sobie skombinować nocleg i wejściówkę. Mam jutro służbowy wyjazd do Trójmiasta, jedziesz?” Co za okazja?! Jak tu nie skorzystać?! Nocleg? Coś się wymyśli! Kilka telefonów i maleńki jak dziupla pokoik w akademiku gdańskiej politechniki już był zaklepany. Stamtąd do stoczni można dojść spacerem, co może być pomocne szczególnie po koncercie. Tylko skąd wziąć bilet…? Ryzyk - fizyk, jadę w ciemno!
Nazajutrz ruszyliśmy w trasę - wszystko zgodnie z planem. Odbierając w drodze połączenia organizator nieco szalonego wyjazdu z właściwym sobie poczuciem humoru klarował rozmówcom, że ćwiczymy przed wieczornym koncertem, śpiewając repertuar Jean Michel Jarre’a. Tymczasem ja nieustannie myślałem nad tym skąd tu wytrzasnąć bilet? Droga między Lublinem a Gdańskiem do najszybszych ani komfortowych w owym czasie nie należała, a jej długość można było odmierzać kolejnymi, płynącymi z radia serwisami informacyjnymi. Ledwo skończył się jeden i jakby po chwili kolejny, i kolejny - Garwolin, Warszawa, Płońsk, Ostróda, Elbląg… W wiadomościach mówią, że Gdańsk szykuje się już na wieczorne wydarzenie. “Może trafi się pod Stocznią tak zwany konik” - myślałem sobie - “a jak nie, lub… gdy zawoła nieprzyzwoitą kwotę… trudno, będę słuchał gdzieś spod płotu”. Po kilku godzinach dotarliśmy z dalekiego Lublina. Akademik - zameldowanie. Czas ruszać na miasto w poszukiwaniu biletu.
Im bliżej stoczni tym więcej ludzi, większość zdążała w tę samą stronę. Idąc od tramwaju wzdłuż Alei Zwycięstwa i zbliżając się w okolicę Stoczni, napotkałem na ulicy panią, której wyraz twarzy, postawa i trzymany w ręku atrybut oznajmiały bez słów: “sprzedam bilet!” Rzeczywiście! Ma na zbyciu bilet! Po zagadnięciu nieznajomej i krótkiej z nią konwersacji dowiedziałem, że udało jej się właśnie kupić inny bilet - w sektorze pod sceną, a ten który trzyma w dłoni chętnie odsprzeda. Genialnie - właśnie na taką okazję od kilku godzin po cichu liczyłem! “Ile za ten bilecik?” - zapytałem. “Tak jak jest tu napisane, 55 zł - nie mniej, nie więcej” - odparła. Niemal podskoczyłem w geście zadowolenia, że mój wyjazd w ciemno nabrał właśnie sensu - nie będzie słuchania przez płot!
Podekscytowany zdobyczą udałem się prosto do odpowiedniej stoczniowej bramy, by znaleźć sobie miejsce w przypisanym sektorze. Tymczasem dopiero w trakcie koncertu okazało się, że prawdziwy interes na tym bilecie najpewniej zrobiłem ja, bo niezwykle widowiskowy i obfitujący w mnogość światła spektakl efektownie wyglądał z perspektywy mojego sektora, a już na pewno o wiele lepiej niż z bezpośredniego sąsiedztwa sceny, dokąd udała się osoba odsprzedająca mi swoją wejściówkę.
W tym roku, czyli piętnaście lat później, obchodzono czterdziestą rocznicę wydarzeń ze Stoczni Gdańskiej. Ja tymczasem w lipcu miałem okazję po raz trudny do zliczenia odwiedzić Trójmiasto. Pewne jest jedno, że w końcu udało mi się zawitać do miasta Neptuna z rowerem. To dzięki niemu miałem sporą swobodę by pokręcić się bez większego skrępowania tu i tam, a przy tym móc zatrzymywać się niemal dokładnie tam gdzie przyszła mi na to ochota lub gdzie wypatrzyłem coś wartego złapania w kadrze targanego na plecach aparatu. Pokonując jedną z obmyślonych na poczekaniu tras, prowadzącą “rowerową autostradą” z Żabianki do Nowego Portu i dalej na Stare Miasto, przyglądałem się miastu, w tym również i Stoczni Gdańskiej z różnych miejsc. Refleksje jakie przychodzą na myśl, gdy patrzy się na współczesny stan tego “miejsca - symbolu”, nie napawają - najogólniej mówiąc - szczególną euforią czy zachwytem…