Na wschód! W poszukiwaniu zimy…
February 20, 2021Zima - jaka może być dla kogoś kto nie jest naczelnym fanem tak zwanego “białego szaleństwa”? Uciążliwa? Męcząca? Depresyjna? Nieznośna? Owszem. Ale może też ona podsuwać na myśl obrazy kojarzące się czytanymi w dzieciństwie bajkami. W mieście takiej zimy raczej próżno szukać. Biel świeżego śniegu, nawet gdy ten obficie już napada, dosyć szybko mącona jest wszelkimi zanieczyszczeniami i krajobraz staje się mało bajkowy, a zdecydowanie bardziej zwyczajny, by nie powiedzieć: byle jaki. W tym roku zima okazała się, jak na pogodowe standardy ostatnich lat, wyjątkowo śnieżna. Z końcem kolejnego tygodnia pracy w głowie kłębią się myśli, jak by ciekawie spędzić choć kawałek weekendu i zresetować umysł po kolejnych dniach spędzonych w rzeczywistości domowo - biurowej. A może by tak poszukać zimy…? Ale takiej ładnej, choć odrobinę bajkowej? Gdzie może być bardziej zimowo, jeśli nie na wschodzie?!
Zima na wschodzie… Na myśl od razu przychodzi mi pewna miejscowość pod białoruską granicą. Prowadzi do niej długa, w miarę prosta droga, a na jej końcu szlaban. Tam kończy się Polska, dalej pojechać się nie da. Po drodze jest natomiast las, który przy padającym śniegu ma szansę wyglądać ciekawie - o ile tylko ta trasa jest jakkolwiek przejezdna dla samochodów bez podwyższonego prześwitu i napędu na cztery koła. Droga - jak droga. Na jej końcu jest jednak coś, co spodziewam się, że w zimowej scenerii może wyglądać naprawdę ciekawie. Termos gorącej kawy, coś na ząb do plecaka i oczywiście aparat. W drogę.
Pogoda iście zimowa, mokry śnieg zacina w czoło samochodu. Po zaledwie pół godziny jazdy umieszczony z przodu radar tempomatu pokrywa się grubą warstwą lodu, a komputer informuje, iż z utrzymywaniem stałej prędkości i kontrolą odstępu od auta z przodu trzeba radzić sobie samemu. Uroki zimy. Z Warszawy jadę w stronę Siedlec, po drodze odbijam w kierunku Sokołowa Podlaskiego. Dookoła biało, a im dalej od Warszawy, tym bieli coraz więcej. Następnie kieruję się do Drohiczyna i kolejno do Siemiatycz. Tam droga krajowa nr 62 łączy się z biegnącą z południa na północ krajową dziewiętnastką - ja tymczasem uparcie podążam na wschód. Wraz z przemierzaniem kolejnych kilometrów i wyraźnym pogorszeniem jakości asfaltu pod kołami, spostrzegam wyraźną zmianę aury - z niewątpliwie dotąd zimowej na bardzo zimową. Droga, o stan przejezdności której miałem do niedawna poważne obawy, okazuje się być przyzwoicie odśnieżona, ale sceneria otaczającego lasu staje się z każdą minutą i przejechanym kilometrem coraz bardziej bajkowa. Takich właśnie widoków spodziewałem się planując naprędce ten wyjazd.
Im mniejsza odległość dzieli mnie od wschodniej granicy, tym dookoła coraz bardziej pusto, a jazda przez oblepiony śniegiem las przypomina chwilami podążanie jakby magicznym białym tunelem. Na jego końcu pojawia się co jakiś czas zakręt lub wzniesienie, za którym wyłaniają się w oddali kolejne widoki. Niemal pomijalne natężenie ruchu pozwala natomiast bez większego skrępowania zatrzymać samochód i pokręcić się nieco, celem wykonania kilku kadrów w bajecznej scenerii zimowego lasu. Właśnie minął mnie jadący w kierunku granicy lokales, który (być może) pomyślał sobie akurat: “co to za wariat łazi po drodze z aparatem?”
Przedostatnia wieś na drodze z Siemiatycz prosto do granicznego szlabanu, to Adamowo. Zlokalizowana jest w nim potężna baza magazynowa ropy naftowej, a fakt jej tu obecności wynika z ukrytego pod ziemią, a ciągnącego się wzdłuż trasy, tak zwanego rurociągu “Przyjaźń”. O jego lokalizacji świadczy nie tylko obecność ogromnych zbiorników, ale również ogołocony pas lasu o szerokości zbliżonej do drogi, który czasami biegnie równolegle do niej, czasami gdzieś znika, by potem znowu zbliżyć się do szosy. Liczącą kilka tysięcy kilometrów magistralą transportowana jest z dalekiej Syberii do Polski (i tranzytem dalej - na zachód Europy) rosyjska ropa naftowa. Z Adamowa rurociąg biegnie do kolejnej podobnej bazy pod Płockiem. Tymczasem, jadąc w kierunku z którego płynie surowiec, po niedługiej chwili docieram do ostatniej położonej przy tej drodze wsi - Koterka.
Po minięciu kilku zabudowań oraz skrzyżowania, dającego jeszcze możliwość ucieczki lokalnymi drogami do położonego dwadzieścia kilka kilometrów dalej przejścia granicznego w Połowcach, pojawia się znak o rychłym końcu bieżącej drogi i (co oczywiste) braku możliwości dalszej jazdy na wschód. Wkrótce ukazują się też tablice informujące o granicy państwa, szlaban z wyraźnymi zakazami wstępu i wjazdu oraz tablica wskazująca zlokalizowany w tym miejscu parking, będący pierwszym celem mojej podróży.
W sobotnie wczesne popołudnie zastaję tu jakiś pojazd, którego tablice mogą sugerować podobne do mojego miejsce startu w podróż do granicy kraju. Nieco dalej dostrzegam auto wspomnianego lokalesa, mijającego mnie parę chwil wcześniej podczas robienia zdjęć na drodze. Okazał się być nim pop, który rozmawiał właśnie z napotkanymi ludźmi, a po dłuższej chwili wsiadł do samochodu i wycofując w stronę parkingu skinął z uśmiechem głową w moją stronę. Za parkingiem, w otoczeniu przykrytych całkowicie śniegiem bagien, pośrodku lasu znajduje się nieduża polanka. Na niej - z wszechobecnej bieli ciągle prószącego i mnóstwa napadanego już śniegu - wyłania się błękitna bryła drewnianej cerkwi pod wezwaniem Ikony Matki Bożej „Wszystkich Strapionych Radość”, wybudowanej w 1912 roku.
Niebieska cerkiew w zimowej scenerii wygląda dokładnie tak, jak spodziewałem się że może ona wyglądać - pięknie. Od strony parkingu widać południową ścianę budynku wraz z bocznym wejściem i znajdującą się przed nim studnią. Wszystko skąpane w białym śnieżnym puchu. Dookoła głęboka cisza i zapach rześkiego mroźnego powietrza, nie zmąconego żadnymi spalinami, ani niczym, co by (poza chłodem) uprzykrzało pobyt w tym na poły magicznym miejscu - na samym końcu Polski. Śnieg jest mokry i tak ciężki, że niektóre drzewa uginają się już pod jego masą, zupełnie jak gdyby za chwilę chciały go z siebie zrzucić i ponownie wrócić do pionu.
Do cerkwi można bez problemu podejść - wystarczy jedynie pokonać zamarzniętą, niebieską - jak sama świątynia - furtkę. Dojścia do obydwojga drzwi są starannie odśnieżone, co świadczy o tym, iż miejsce to nie jest tylko atrakcją turystyczną, ale jest aktywnie używane do celów kultu religijnego przez mieszkańców pobliskiej wsi. Jeśli chcielibyśmy zobaczyć jak wygląda wnętrze tej czy innej z podlaskich cerkwi, których w okolicy nie brakuje, niestety nie będzie to możliwe. Poza niedzielnymi czy świątecznymi nabożeństwami drzwi prawosławnych świątyń są najczęściej zamknięte na przysłowiowe cztery spusty (oraz nierzadko na ogromny skobel). Wyjątkiem od tej reguły jest kompleks klasztorny zlokalizowany na nieodległej od Koterki Górze Grabarce. Drugim przykładem może być bardziej oddalona cerkiew Św. Michała Archanioła w Trześciance, otwarta dla zwiedzających (przynajmniej w sezonie letnim) od rana do wieczora.
Do cerkwi w Koterce podejść można z dwóch stron - wchodząc przez dwie bramki. Jedna z nich znajduje się od strony parkingu, na którym jakiś czas temu zostawiłem oblepiony śniegiem samochód. Tuż przed końcem trasy, prowadzącej do granicznego szlabanu, odbiega jednak w lewo malutka, asfaltowa, a obecnie pokryta całkowicie lodem droga. Jeśli się tam udamy dotrzemy po chwili do mostku posadowionego nad okalającymi cerkiewną polanę bagnami. Przechodząc przez niego dojdziemy do głównego wejścia do błękitnej świątyni. Jak to często na Podlasiu bywa, tak przed cerkwią jak i za nią, widzimy rzędy drewnianych krzyży wotywnych.
Po powrocie na parking okazuje się, że drugi z zaparkowanych samochodów szykuje się do odjazdu. Przyjechała nim pewna pani, która po wycofaniu ze śnieżnej zaspy uchyla okno z wyraźną chęcią nawiązania kontaktu. Z trwającej kilka minut rozmowy wynika, że przyjeżdża w tu od wielu lat - jest żoną mieszkańca tych okolic. Nieznajoma opowiada pokrótce o ich historii, języku którym posługuje się miejscowa ludność (w tym jej małżonek), o aktualnym stanie przejezdności lokalnych dróg oraz przebiegającym gdzieś pod naszymi nogami ropociągu. Zachęca też do krótkiego spaceru w stronę pobliskiego prawosławnego cmentarza, którego jadąc nie zauważyłem.
Cmentarz, podobnie jak wszystko inne dookoła, tonie w śniegu. Krzyże większości nagrobków wyglądają, jak gdyby zakończone były oblepionymi śniegiem kulami. Tymczasem, pod spodem nie ma żadnych kul, a to sam śnieg ulepił malownicze twory na krzyżach pomników, na których polskojęzyczne nazwiska przemieszane są z białoruskimi - ze zdecydowaną przewagą tych drugich.
Długość dnia nie daje o tej porze roku zbyt dużego pola do popisu, szczególnie jeśli w podróż nie wyruszyło się skoro świt. Przychodzi mi na myśl jeszcze jedna ładna cerkiew, położona kilkanaście kilometrów na północ. Dojazd tam może nie być łatwy, szczególnie, że nawet latem trzeba uważać, by nie uszkodzić zawieszenia na pozostawiającej wiele do życzenia zniszczonej asfaltowej nawierzchni. Co więcej, na jej stan nie powinno się mimo wszystko narzekać, bo na Podlasiu wiele dróg pozostaje wciąż nieutwardzonych, wobec czego nawet zniszczony asfalt może wydać się rarytasem. Cerkiew, o której myślę, jest na wskroś inna od tej w Koterce - nie dość, że nie jest położona pośrodku lasu, to ma zupełnie inną kolorystykę. W zimowej scenerii może ona jednak wyglądać ciekawie. W drogę.
Z Koterki wracam dwa kilometry do skrzyżowania z trasą prowadzącą do przejścia granicznego w Połowcach i obieram ten kierunek. Z chwilą opuszczenia drogi prowadzącej z powrotem do Siemiatycz chropowaty asfalt natychmiast znika pod warstwą śniegu, a jego ilość z każdą minutą jazdy jest coraz większa - nie tylko na pięknie wymalowanych na biało drzewach, ale także pod kołami. Mijam jedną wieś i drugą. Cisza i spokój. Niektóre domostwa, wraz z obejściami, wyglądają jak żywcem wyjęte ze skansenu. Tymczasem, to nie skansen. W owych gospodarstwach, położonych z dala od jakiejkolwiek cywilizacji, rzut kamieniem przez pole od białoruskiej granicy, żyją jacyś ludzie.
Widok drzewa rosnącego przy drodze, oprószonego śniegiem oraz dźwigającego w środku zimy zasuszone jabłka, zachęca do zatrzymania na kilka zdjęć. Po wyłączeniu silnika i wyjściu z samochodu do uszu ponownie dociera cisza i spokój. Ruch samochodów niemal marginalny. W powietrzu, o dziwo, nie czuć nawet skutków tak zwanej “niskiej emisji”. Ilekroć znajduję się miejscach takich jak to i rozglądam się dookoła, nurtować zaczynają mnie pytania: czy tu - w tym lub tamtym domku - ktoś teraz mieszka? A jeśli tak, to kim jest i co tutaj robi, no i… z czego się utrzymuje? Może kiedyś nadarzy się okazja i kogoś zapytam, bo ludzie są tu mentalnie inni niż w miejscu, z którego rano wyruszyłem.
Po kolejnych kilkunastu minutach przedzierania się przez coraz większą ilość śniegu na drodze, dojeżdżam do wsi Zubacze. Jeden zakręt i drugi, i przed oczami mam brązową cerkiew ze srebrnym dachem, nakrytym śnieżną pierzynką. Przed świątynią jest spory plac, gdzie można zostawić auto. Śnieg ciągle prószy i jest dosyć zimno, ale mimo to, a może właśnie dlatego, warto wyjść i rozejrzeć się po okolicy. Drewnianą cerkiew pod wezwaniem Opieki Matki Bożej oraz stojącą obok niej dzwonnicę wzniesiono tu w 1895 roku. Świątynia różni się od wielu innych cerkwi Podlasia nie tylko kolorystyką, ale także bryłą.
W Internecie znaleźć można zdjęcia cerkwi sprzed wykonanego kilka lat temu remontu, kiedy jej ściany były żółto-pomarańczowe, a dach zielony. To uświadamia ile pracy i pieniędzy musiało pochłonąć doprowadzenie zabytkowego kościoła do stanu, w jakim można podziwiać go obecnie. Podczas jednej z ubiegłorocznych wypraw miałem okazję wejść do cerkwi w oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów Trześciance. Zadałem kustoszowi tamtego miejsca pytanie o symbolikę kolorów w prawosławiu. Zapytałem też, dlaczego (skoro cerkwie poświęcone Matce Bożej są zwykle niebieskie), to ta w Zubaczach z błękitem ma niewiele wspólnego. Nie wiedział… Niezależnie od kwestii doktrynalnych czy zwyczajowych przyznać trzeba, że obrany kierunek renowacji obiektu przyniósł bardzo dobry efekt.
Korzystając ze sposobności bycia w tym miejscu (oraz z prawdziwej zimowej aury), postanawiam rozejrzeć się nieco i spróbować zorientować, co dzieje się w podlaskiej wsi, w późne sobotnie popołudnie. Najkrótsza odpowiedź mogłaby brzmieć: nie dzieje się nic. Po przejściu wzdłuż wioski, aż do tablicy wyznaczającej jej koniec, tylko pod jednym domem widać jakieś ślady życia: dzieci bawiące się w śniegu oraz dwójka dorosłych, próbujących zapanować nad białą rzeczywistością własnego podwórka. Widoczne przed niektórymi domami samochody sugerowały czyjąś tam obecność. W większości okien, jak okiem sięgnąć, ciemno. Niektóre chaty sprawiały wrażenie opuszczonych, a jednak zimowa sceneria unaoczniała, że obejścia wokół nich ktoś odśnieżył.
Zima na wschodzie… Trudno opisać ją słowami. Może łatwiej uchwycić jej piękno na zdjęciach. Tak czy inaczej, Podlasie zimową porą zachęciło mnie do tego, by jeszcze tu przybyć - zanim nadejdzie wiosna. Tymczasem… pora wracać, noc zapada.