Rowerem przez Roztocze… jesienią
October 17, 2020Jak zacząć tydzień, gdy weekend minął pod znakiem nocnych nasiadówek w pracy? Ot na przykład wziąć dzień urlopu, wrzucić na dach samochodu rower i pojechać gdzieś przed siebie, próbując złapać zapewne jedne z ostatnich w tym roku ciepłych promieni słońca. Jechać, tylko gdzie? W obraniu kierunku pomocna okazuje się być prognoza pogody. Na Mazowszu przewidują deszcz… ale na Lubelszczyźnie ma być całkiem ładnie, ciepło i sucho. Kierunek jest jasny: Roztocze.
Szczegółowy pomysł rowerowej przejażdżki dosyć długo nie może się wyklarować. Dzień już niezbyt długi, a pogoda choć całkiem znośna, to jednak już jesienna. Trasa nie może być więc za długa, jednak byłoby miło zobaczyć coś nowego lub odświeżyć znajomość dawno niewidzianych miejsc. W poszukiwaniu koncepcji zwykle staram się kierować zasadą, by nie podążać w dwie strony tą samą drogą. Poza oczywistym faktem urozmaicenia podróży, stwarza to okazję zobaczenia czegoś nowego, szczególnie gdy pierwsza część trasy okaże się nudna.
Powziąłem myśl, że niemal tradycyjnie udam się do miasteczka nazywanego Perłą Roztocza i tam dokonam zamiany czterech kół na dwa. Ze Zwierzyńca, bo o nim mowa, wyruszę rowerem na wschód do wsi Kosobudy i kolejno w stronę Zamościa, chcąc przekonać się jak po kilkunastu latach mojej tam nieobecności wygląda miasto tytułowane mianem Padwy Północy. By natomiast nakreślić na mapie coś na kształt pętli z powrotem wyruszę z Zamościa na zachód - w stronę Szczebrzeszyna, unikając jednak głównej drogi, wybierając zamiast niej przeprawę przez pola, łąki, wsie, by do swojego czterokołowca wrócić z przeciwnej strony Zwierzyńca. Trasa wydaje się niezbyt ambitna, ale chyba taka w sam raz na pół jesiennego dnia. Komu w drogę… temu benzyna (najlepiej do pełna)!
Dzięki oddaniu do użytku znacznego odcinka “ekspresówki” między Warszawą a Lublinem już po trzech godzinach jestem na dalekim Roztoczu. Tu czas na podmianę środka lokomocji. Samochód zostaje na parkingu, a ja na dwóch kołach ruszam dalej - zgodnie z obmyślonym planem. Ponieważ nie często miałem okazję bywać tu jesienią, w celach rozpoznawczych wykonuję rundkę po Zwierzyńcu. Miasteczko świeci pustkami i tylko fontanna na kościelnym stawie wygląda dokładnie tak samo, jak w szczycie turystycznego sezonu. Oddalam się od centrum i kieruję w stronę Zalewu Rudka, gdzie oprócz zaryglowanych na wszelkie sposoby budek nie ma nic, ani nikogo. Wkrótce asfalt kończy się, a jego miejsce zajmuje piaszczysta grząska leśna droga, z którą moje opony kompletnie sobie nie radzą - nie pomaga nawet zrzucenie przerzutek na najlżejszy możliwy bieg. Na szczęście tuż obok drogi (którą - sądząc po śladach - przedzierają się wyłącznie ciągniki) biegnie przedeptana ścieżka. Tędy mój crossowy Scott jedzie już bez zająknięcia. Z zająknięciem jadę natomiast ja, bo już po krótkiej chwili przedostawania się przez las trafiam na coś, co skłania mnie do pierwszej przerwy. To świecące jak żarówki kapelusze piegowatych muchomorów, obok których nie sposób przejechać obojętnie.
Po szybkim rozejrzeniu się spostrzegam, że to co zwróciło moją uwagę i zachęciło do zatrzymania, to nie jedyne atrakcje zwierzynieckiego lasu. Na szczęście zacięcia grzybiarza nigdy nie przejawiałem więc (niezależnie od stopnia jadalności tego co znajdowało się dookoła) mogłem ograniczyć się do wykonania kilku kadrów wydobytym z czeluści plecaka aparatem.
Po kilku kilometrach dalszej jazdy leśna ścieżka wyprowadza mnie na niezbyt ruchliwą szosę, którą będę podążał przez dłuższy czas. Na próżno szukam na drzewach oznakowań rowerowego szlaku, który miał mnie prowadzić tego dnia. Tymczasem jazda ulicą powoduje dwojaki dyskomfort. Pierwszy jest taki, że poruszanie się skrajem pasa niezbyt szerokiej drogi utrudnia ruch przejeżdżających od czasu do czasu pojazdów, drugi wynika natomiast z pierwszego i ma bezpośredni związek z siedzącą gdzieś w tyle głowy obawą o własne bezpieczeństwo. O ile tylko pęd powietrza pozwala usłyszeć zbliżający się za plecami samochód, zwykle kątem oka zerkam za siebie czy na pewno zachowuje on bezpieczny odstęp podczas wyprzedzania mojego dwukołowca. Stwarza to (być może iluzoryczne) poczucie bezpieczeństwa, ale pozwala zachować większy spokój tam gdzie trzeba przemknąć jakimś fragmentem bardziej lub mniej obciążonej ruchem drogi. Po kilku kilometrach dosyć żwawej jazdy przez las pojawiają się po lewej stronie pierwsze zabudowania. Mijam przystanek autobusowy i w oddali za nim dostrzegam stary domek, który w swojej prostocie i niewątpliwej skromności wygląda w zastanym świetle po prostu niesamowicie. Zdecydowanie naciskam na klamki hamulców i zawracam, by temu miejscu przyjrzeć się dokładniej.
Ilekroć widzę takie jak ta chaty zawsze nurtuje mnie ta sama wątpliwość: “czy tam ktoś może mieszkać?!” Czasami odpowiedź jest oczywista i znajduje się w miarę szybko, częściej jednak nie. Tak też było w tym wypadku. Stary drewniany dom ogrodzony walącym się płotkiem i dach, który w przeszłości pewnie kryty był strzechą, a na który naciągnięto i przyłapano jakby czapę z papy. Do tego jednak zadbane obejście, a u wejścia starannie ułożony stosik porąbanego na opał drzewa. Porzucony i zapomniany dom z pewnością już dawno utonąłby w zaroślach, ten jednak sprawiał wrażenie w swej skromności zadbanego. Na bliższy rekonesans jednak sobie nie pozwalam, ponieważ w miejscach takich jak to wszelkiej rasy, rodzaju i wielkości psy nadzwyczaj ochoczo reagują na obcych, nie zawsze mając na swojej drodze odpowiednie bariery, zapewniające bezpieczeństwo z nimi się spotykającym.
Dalszy plan trasy zakłada podążanie szosą przez kolejnych kilka kilometrów, a następnie odbicie na jakieś peryferyjne dróżki, prowadzące skrótem w stronę Zamościa. Tymczasem tu i ówdzie zaczęły się pojawiać oznakowania rowerowego szlaku, upewniające mnie o słuszności obranego kierunku. Pokonując kolejne kilometry towarzyszy mi nieodparta myśl, że poza temperaturą dosyć rześkiego (szczególnie na odcinkach leśnych) powietrza, nigdzie dokoła nie widać szczególnego natarcia jesieni - i to pomimo kolejnego dnia października w kalendarzu. Po kilkunastu minutach docieram do wyczekiwanego skrzyżowania, na którym w końcu mogę uciec w bok. Droga na którą skręcam odbija najpierw w lewo, by po jakimś czasie skręcić w prawo i prowadzić mnie równolegle do głównej trasy, którą widzę teraz w oddali - za polami. Podróż stała się natychmiast spokojniejsza, bo oprócz ludzi krzątających się tu i ówdzie wokół domów nie dzieje się tam zupełnie nic. Nikt mnie nie mija, nikt nie wyprzedza - tylko od czasu do czasu jakiś pies ujada zza płotu na widok plączącego się po wsi turysty. Ja za to mijam posesję za posesją - jedna bardziej skromna, druga mniej. Nagle moją uwagę przykuwa dosyć prosty zielony drewniany domek z kontrastującymi ze ścianami białymi ościeżnicami. Przed nim - niczym w samym środku lata - pięknie żółcą się szarpane powiewami gwałtownego wiatru kwiaty. Hamulec. Plecak. Aparat.
Wsłuchując się w mąconą wiatrem ciszę i próbując sfotografować nerwowo falujące kwiaty po raz kolejny uświadamiam sobie, że rower daje niesamowite możliwości dotarcia do zakątków, do których samochodem nikt poza ich mieszkańcami zwykle nie zagląda - bo niby po co? Tymczasem w takich jak to, położonych z dala od głównej drogi miejscach, kryją się często rzeczy piękne, choć zupełnie proste, a podróżowanie na rowerze daje możliwość ich odkrywania i dowolnego nimi zachwycania. Jednocześnie przypominam sobie wiele sytuacji, w których przez okno samochodu widziałem jakąś scenę będącą “pewniakiem” do złapania w kadrze… ale się nie dało. Gdy jedziesz rowerem masz dużo czasu by dokładnie obserwować to, co dzieje się dookoła, a gdy dostrzeżesz coś ciekawego - zatrzymujesz się. I o ile nie goni cię żaden pies lub nie przynagla do powrotu zapadający zmrok, masz pełną swobodę dysponowania czasem, pięknem danego miejsca - chwilą. Pakuję sprzęt, wsiadam i jadę. Ledwie zakręciłem kilka razy i… kolejny kadr rysuje mi się przed oczami. Znowu hamulec. Znowu plecak. Znowu aparat…
W takich sytuacjach zastanawiam się, czy zatrzymywać się ciągle i sięgać do plecaka po sprzęt, czy może przemęczyć się i wieźć na szyi półtorakilogramowy zestaw, który skutecznie utrudnia jazdę. A może tym razem odpuścić sobie i pojechać dalej? Po przejechaniu przez wieś asfaltową nawierzchnię zastępuje pokryta jakby wielbłądzimi garbami gruntowa droga, a następnie usiany tarkowatymi nierównościami szufter. Jazda po tym drugim zawsze przypomina terapię wstrząsową, dającą rowerzyście sposobność odczucia każdego organu w jego ciele. Tym co jednak pozytywnie zaskakuje podczas przemierzania roztoczańskich szlaków są (rozlokowane nierzadko w mało oczywistych lub zaskakujących miejscach) tak zwane MOR-y, czyli Miejsca Odpoczynku Rowerzystów. Zwykle można tam znaleźć jakieś zadaszenie, ławy i stoły, pozwalające nie tylko na schronienie się przed skwarem czy deszczem, ale przede wszystkim dające możliwość komfortowego zatrzymania i posilenia się w drodze. Co więcej, często dostępna jest tam pompka czy podstawowy zestaw kluczy, pozwalających na naprawę drobnych niedomagań bicykla. Kontynuując jazdę na jedno z takich miejsc natrafiam. Tym razem jest ono inne, bo oprócz typowych udogodnień znajduje się tu całkiem pokaźna, nowa wieża widokowa. Po wejściu schodami na górę możemy rzucić z wysokości kilku metrów okiem po zielonej okolicy.
Jeśli zaszłaby potrzeba wykonania w tym miejscu jakiejś naprawy - nic z tego. Klucze już ktoś ze sobą zabrał. Została tylko solidnie przymocowana do podłoża pompka. Po szybkim posileniu się u podnóża widokowej wieży zbieram się do dalszej drogi. Przede mną jeszcze tylko kawałek peryferyjnymi szutrami i z powrotem wracam na tą samą szosę, którą jechałem wcześniej. Różnica jest tylko taka, że jestem już znacznie bliżej półmetka podróży, jakim ma być Zamość. Po powrocie na szosę, podjeżdżając pod jedno ze wzniesień, tuż przy bocznej drodze, spostrzegam pomalowaną na niebiesko kapliczkę. Ustawiona przed krzyżem ławeczka sugeruje, że lokalni mieszkańcy mogą tu spędzać dłuższe chwile.
Wraz z kolejnymi kilometrami krajobraz staje się coraz bardziej podmiejski i - krótko mówiąc - mało atrakcyjny. Dylemat, czy wieźć na szyi aparat, czy ciągle sięgać po niego do plecaka, rozwiązuje się samoistnie - nie ma po co mieć go pod ręką. Po dotarciu na rogatki miasta i przejechaniu kawałka w jego głąb coraz intensywniej powraca do mnie myśl, że “jaka północ, taka Padwa!” Ścieżki rowerowej ani kawała, a jazda po koślawym chodniku (którego nawierzchnia z całą pewnością pamięta któregoś z “prominentnych towarzyszy” poprzedniego ustroju) wiąże się z doznaniami nie lepszymi od pokonywania tarkowatego szutru, zmuszając co chwila do zeskakiwania rowerem z wysokich niemal po kolana krawężników. Jazda po ulicy wymaga natomiast (z uwagi na stan nawierzchni) podążania samym środkiem prawego pasa, a co za tym idzie - skłonności bliskich samobójczym. Po męczącej przeprawie w końcu docieram do centrum. Pojawia się też wreszcie jakaś rowerowa ścieżka, a wraz z nią widok na całkiem ładną panoramę tego co w Zamościu najbardziej interesujące…
Na zamojskim rynku nie byłem kilkanaście lat i jadąc zastanawiałem się, jak wygląda on po upływie tego czasu. Przez owe lata bardzo często miałem za to sposobność bywania w Krakowie. Pierwsza myśl, jaka przemknęła mi przez głowę po zrobieniu rowerem rundki wokół rynku i ulicami od niego odchodzącymi, jest taka, że “tu jest jak w małym Krakowie” (pomijając oczywiście fakt braku takiego ratusza u podnóża Wawelu). Tym co zdecydowanie odróżnia Zamość od Krakowa, czy tym bardziej pewnie od Padwy (w której akurat nie byłem, ale Zamość jest do niej porównywany), są zaskakujące pustki. Być może to pokłosie covidowych zawirowań, a może po prostu skutek zakończonego turystycznego sezonu. Występujące dookoła rynku restauracyjne “ogródki” świecą zasadniczo pustkami, a niektóre z nich są na moich oczach demontowane i pakowane do wywózki. W październikowe poniedziałkowe popołudnie najliczniejszą grupą przechodniów na zamojskim rynku okazuje się być młodzież, która przecinając centralny plac miasta, najpewniej po skończonych zajęciach, zdąża gdzieś dalej w swoją stronę.
Ilekroć w Krakowie wybrałem się na spacer po rynku z aparatem na szyi, wnet stawałem się obiektem zainteresowania wszelkich naganiaczy do staromiejskich restauracji, kierowców meleksów oferujących wycieczki po okolicy, woźniców poszukujących chętnych na przejażdżkę dorożką, a nawet ubogich, zdających się z potrójną intensywnością zaczepiać turystów, a tych - rzecz jasna - najłatwiej rozpoznać po… aparacie. Podczas krótkiego pobytu na zamojskim rynku co prawda nie natknąłem się na żadnych naganiaczy, a oferenci przejażdżek meleksami szczęśliwie nie proponują swoich usług gościowi na rowerze, to jednak wyjęcie aparatu powoduje ekspresowe zwrócenie uwagi jednego ze współzwiedzających i przybycie przezeń z pytaniem o możliwość wykonania jemu oraz jego towarzyszce zdjęcia z ratuszem w tle i postawionym na środku rynku szpetnym żółtym napisem Zamość 440. Jak sobie zażyczył, tak też go skadrowałem. Najwyraźniej posiadanie lustrzanki dodaje jej właścicielowi powagi w oczach otoczenia i ośmiela, by takowego delikwenta poprosić o “zrobienie fotki”. Tak czy inaczej, miło jest popatrzeć przez kilka chwil na architekturę zamojskiego rynku, która nawet w lekko przyszarzałe październikowe popołudnie wygląda bardzo interesująco.
Wbrew prognozom pogoda okazała się nie być tak dobra, na jaką z zapowiedzi wynikała. Zgodnie z przyjętą zasadą, by nie wracać tą samą drogą, z powrotem wybieram się jadąc w kierunku Szczebrzeszyna, ale nie obciążoną sporym ruchem “krajówką”, lecz korzystając z trasy alternatywnej, zgodnej z rzekomym szlakiem rowerowym. Niestety, dosyć szybko okazuje się, że ów szlak nie jest praktycznie oznakowany, a to co wyglądało na mapie jak podzamojskie szosy, podobne do tych którymi jechałem w pierwszą stronę, w istocie jest polnymi drogami pełnymi błota - i to po kolana. Miejscami zaś “mityczny szlak” wiedzie szczerym polem, gdzie nie ma ani grama jakiejkolwiek ścieżki czy śladów sugerujących dokąd zmierzać. Tylko Mapy Google’a, po wybraniu opcji jazdy rowerem, dziwnym trafem pokazują mi jak przez te pola jechać - zupełnie jak gdyby biegła tamtędy jakaś niewidzialna droga. Tymczasem trudy roztoczańskiego comebacku skutecznie odebierają mi zapał do sięgania po aparat. Przynaglenie do zmiany decyzji następuje po dłużej chwili od powrotu na szosę i podążania bocznym szlakiem w kierunku Szczebrzeszyna. Po minięciu dziesiątek zwyczajnych i nudnych zabudowań dostrzegam w pewnym momencie stojący przy drodze dom, którego wygląd oraz okalająca go roślinność z całym zdecydowaniem skłaniają mnie do naciśnięcia klamek hamulców i krótkiej pauzy.
Zmierzając dalej w stronę Zwierzyńca po raz kolejny podczas roztoczańskich wypraw spotykam się z ciekawą sytuacją, w której nadjeżdżający z przeciwka rowerzysta, wyglądający (przynajmniej po stroju i tempie jazdy) na ambitniej pokonującego tamtejsze drogi, na mój widok podnosi rękę w geście pozdrowienia, po czym obaj przemykamy dalej - każdy w swoją stronę. Gdyby ruch na rowerowych szlakach Roztocza był nieco większy, pewnie trudniej byłoby pozdrawiać każdego z napotkanych kolarzy. Tymczasem owego dnia wspomniany pozdrawiający był jedynym, jakiego spotkałem w trakcie swojego sześćdziesięciosiedmiokilometrowego touru po zamojskiej ziemi.
Październikowa wyprawa, jak rzadko kiedy kończy się przed zachodem słońca - i to z uwzględnieniem szybkiej wizyty na samochodowej myjni ciśnieniowej, na której udaje mi się skutecznie pozbyć z dwukołowca masy zaschniętego błota. Tymczasem po dotarciu do samochodu i umieszczeniu roweru w uchwycie transportowym… zapada przyspieszony zmierzch, a nad Zwierzyniec nadciąga potężna nawałnica, której żadne prognozy tego dnia, ani wieczoru wcześniej nie przewidywały.