Szwedzkie retrospekcje 2
February 28, 2019Konieczność spędzenia kilku dni w nieplanowanej izolacji od obowiązków zawodowych to całkiem niezła okazja by zajrzeć do archiwum zdjęć. A tam… garść jeszcze ciepłych fotografii z wypadu na drugą stronę Bałtyku, poruszających wciąż żywe wspomnienia. Poprzednio podzieliłem się kilkoma wrażeniami, jakie towarzyszyły mi podczas pierwszej wizyty na szwedzkiej ziemi. Nad tym, że Szwedzi nie widzą szczególnej potrzeby odśnieżania swoich miast i miasteczek nie ma się co dłużej skupiać, choć fakt jest faktem. Warto natomiast rozwinąć inny wątek, dotyczący obecności dużej ilości światła w szwedzkim krajobrazie miejskim - i to nie tylko tym największego formatu.
Dużo światła? Skąd takie spostrzeżenie? W końcu i po naszej stronie morza, tym bardziej w okresie zimowym nie brakuje przyzwoitych iluminacji, wydobywających piękno z czasami ważnych, czasami nieco mniej istotnych miejsc. Owszem, ale w wypadku szwedzkiego oświetlenia miejskiego (przynajmniej tego, na które się natknąłem) istotą - jak sądzę - jest to, że zostało ono bardzo gustownie wkomponowane w krajobraz. I właśnie dzięki temu mnogie iluminacje, w połączeniu z prawdziwą zimową aurą (i być może właśnie pomstowanym przeze mnie mało dokładnym odśnieżaniem), doskonale wydobywały charakter pozornie zwyczajnych miejsc, dodając im czasami niesamowitej atmosfery bajkowości.
Okazuje się, że duża ilość światła obecna jest nie tylko w samej stolicy - wszak nie byłoby w tym chyba nic nadzwyczajnego. Wystarczy jednak wsiąść do pociągu podmiejskiego i oddalić się od Sztokholmu o kilkadziesiąt kilometrów - zdążając choćby do miłego (przynajmniej w zimowej scenerii) portowego miasteczka Nynäshamn, w którym dzięki uprzejmości Oli mogliśmy się zatrzymać i pobyć kilka dni.
Na pierwszy rzut oka - miejsce jakich wiele. Dotarcie do celu wieczorową porą było jednak dobrą sposobnością do przypatrzenia się mu pod osłoną nocy. Tutaj również nie zabrakło zimowego oświetlenia bożonarodzeniowego, ale co ciekawe - a może nawet ciekawsze - szybko dało się zauważyć dużą ilość światła w oknach bloków mieszkalnych oraz wokół pomalowanych na żółto, niebiesko lub czerwono przesympatycznie wyglądających drewnianych domków.
Wyraźną wspólną cechą obydwu odmiennych typów zabudowań było to, że niemal zawsze okna pozostawały odsłonięte, a na parapetach stały zaświecone jakby stołowe lampki, gdzieniegdzie, gwiazdy, świeczniki czy inne świecidełka, przy czym w żadnym razie nie trąciło to jakimkolwiek kiczem, a nawet więcej - budowało jakąś spójnie wyglądającą całość. To sprawiało, że nocny spacer po miasteczku, pomimo otaczającego zewsząd chłodu i grabiejących w butach palców, stawał się naprawdę sporą przyjemnością.
Przechadzając się bez celu uliczkami, wzdłuż których większość okien jakby z premedytacją nie była niczym zasłonięta, oko samo skręcało to prawo, to w lewo, by z czystej ciekawości poznawczej zerknąć jak żyją tu ludzie, co robią wieczorową porą skoro żywej duszy nie ma na ulicy, jak mają urządzone swoje domy. Wydawać by się wręcz mogło, że skoro się nie zasłaniają to chyba nie mają nic do ukrycia. Tymczasem (podobno) w szwedzkiej mentalności już samo zapuszczanie przysłowiowego “żurawia” odbierane jest jako swoisty afront… dlatego co do zasady nie czują oni szczególnej konieczności korzystania z zasłon, rolet, żaluzji czy innych stróżów prywatności.
Z polskiego punktu widzenia, z którego koszty energii elektrycznej nakłaniają zdecydowanie do racjonalnego nią gospodarowania, a zwrot “zgaś światło” słyszy się od maleńkości chyba zaraz po słowach “mama” i “tata”, nieco zaskakującym wydawał się być fakt jakby bardzo swobodnego podejścia do tematu oświetlania przez Szwedów ulic, drzew, czy w końcu domostw i ich okolic. Sytuacja staje się nieco bardziej klarowna, gdy korzystając z pomocy popularnej chyba już nawet wśród przedszkolaków wyszukiwarki dotrze się do informacji traktujących o energetyce w tym kraju. Po krótkiej lekturze przestaje dziwić fakt szczodrego korzystania z oświetlenia, co w końcu dla turysty przechadzającego się w sobotni wieczór po niemal całkowicie zamarłych ulicach portowego miasteczka, stanowiło nie dość że atrakcję samą w sobie, to wpływało istotnie na wrażenia estetyczne oraz budowało swoiste poczucie bezpieczeństwa i przyjemności obcowania ze skandynawską zimową rzeczywistością.
Jest jeszcze jeden aspekt szwedzkiej energetyki, obok którego z polskiego punktu widzenia i doświadczenia nie da się przejść obojętnie. Plącząc się w sobotni wieczór uliczkami Nynäshamn i mijając wiele wolnostojących, zwykle niewysokich i bardzo urokliwych domów, pomimo niewielkiego mrozu, ale dosyć przenikliwego chłodu panującego na zewnątrz - nigdy, nigdzie, ani razu nie trafiłem na dymiący w jakikolwiek sposób komin, czy jakąkolwiek nieprzyjemną woń, która zniechęcałaby do kontynuacji spaceru. Po prostu brak zauważalnej tak zwanej niskiej emisji, a jedynym do przeszkadzało we wzięciu prawdziwie głębokiego oddechu była rześkość i odczuwalna niska temperatura szwedzkiego powietrza.
Fakt ten nie dawał mi spokoju. Zachodziłem w głowę jak to jest możliwe?! Po powrocie ze spaceru do domu naszych szwedzkich gospodarzy zajrzałem dyskretnie za kanapę w salonie… Oświetlenie na ulicach to chyba “małe piwo” wobec ogrzewania domów grzejnikami podłączonymi, gdzież by indziej jak nie do gniazdek sieci elektrycznej…
Ciąg dalszy (być może jeszcze) nastąpi…