Szwedzkie retrospekcje

Weekendowe wypady “tu” czy “tam” mają liczne zalety. Jednym z nich jest oczywiście to, że można się na chwilę wyrwać gdzieś poza codzienność, złamać rutynę, czasem pokonać jakieś ograniczenia, ot choćby wsiąść do samolotu, do którego dotąd jakoś nigdy nie było po drodze… Jednak oprócz plusów są także minusy, a największym jest chyba to, że w po takim wyjeździe wraca się poczuciem jakiegoś niedosytu. Choć z drugiej strony patrząc… to również może być jakiś plus.

I dokładnie tak jest jeśli chodzi o ostatni wypad na drugą stronę Bałtyku, co niniejszym wspominam. Czasami, będąc przy okazji w Trójmieście i widząc promy wyruszające w drogę myślałem sobie, że fajnie byłoby któregoś razu wybrać się na ten drugi brzeg - zobaczyć jak tam jest. No i się udało. A jak tam jest? Odpowiedź jest bardzo prosta: po szwedzku :)

Zatem udało się wybrać i zobaczyć kawałek, a raczej “kawałeczek” kraju na pierwszy rzut oka bardzo podobnego, a jednak znacząco innego. Dlaczego podobnego, a dlaczego innego? Pewnie długo można by o tym mówić, a i tak temat by się nie wyczerpał, tym bardziej że zakres wiedzy w tej materii nie jest po jednym pobycie dostateczny. Różnice zaczynają się w sprawach na pierwszy rzut oka błahych, idąc przez te nieco bardziej ważne, a kończąc na naprawdę fundamentalnych. Tym razem będzie o tych najmniej istotnych.

Już po wyjściu z autobusu dowożącego pasażerów z lotniska Skavsta do stolicy na myśl przyszło mi pytanie “czemu pod nogami jest tyle śniegu”? Chodniki zwykle nieodśnieżone (lub odśnieżone “tyle o ile”) posypuje się tam chrupiącymi pod podeszwą kamykami, które ponoć chętnie wpadają do wnętrza butów. Na ulicach zalegające błoto pośniegowe - zwane także przez moją żonę “poślizgowym” :) Stan zaśnieżenia dróg w mieście to jedno, ale przemierzając trasę “z” i “na” lotnisko moją uwagę zwróciły również dosyć mocno zanieczyszczone śniegiem podmiejskie dwupasmówki oraz to, że wszyscy jechali po nich jakoś tak w miarę równo i bez zauważalnej brawury. Zarówno jedno jak i drugie zdecydowanie nie wpisuje się w znane po naszej stronie Bałtyku standardy.

Spacerując po centrum Sztokholmu bez trudu można było natknąć się na miejsca, w których “wywinięcie” przysłowiowego symbolu z naszego godła przychodziło szczególnie łatwo, a piruety pomagające w przywróceniu stanu równowagi ciała co jakiś czas wykonywał któryś ze współprzechodniów. Zupełnie jak gdyby zarządca tej infrastruktury wychodził z założenia: “mamy śnieg i co z tego”? Jedyny naprawdę solidnie wyczyszczony odcinek chodnika spostrzegłem pomiędzy dwoma wejściami do budynku szwedzkiego parlamentu ;) Patrząc na to moja myśl pobiegała na chwilę w kierunku pana Kazimierza, człowieka który dba o porządek wokół naszego bloku. Szczególnie po każdej nowej dostawie śniegu skutecznie i na miarę swoich możliwości stara się on usuwać go z pieszych ciągów komunikacyjnych, choć nie znajdują się one (bynajmniej) w centrum miasta. Jedno jest pewne: w Szwecji nie napracowałby się tej zimy tyle co w Polsce.

Ten stan rzeczy najwyraźniej wydaje się nie przeszkadzać mieszkańcom Sztokholmu nie tylko w normalnym funkcjonowaniu, ale też w codziennej eksploatacji pojazdów dwukołowych napędzanych siłą własnych mięśni. Gdy w piątek wybiła godzina 17-sta ruch na rozlicznych ścieżkach rowerowych zdawał się przypominać raczej to, czego uczestnikiem bywałem do tej pory w miesiącach letnich na Świętokrzyskiej lub Marszałkowskiej w Warszawie. Godne podziwu i uznania również. Poza tym, co dosyć charakterystyczne, chodząc po centrum miasta to tu, to tam poprzypinane były jakieś rowery z okazałą warstwą śniegu na siodełkach i innych fragmentach, na których mógł tylko się on nawarstwić. Spotkałem się całkiem niedawno z teorią, że na jazdę rowerem nie ma złej pogody - jest tylko nieodpowiedni ubiór. I Szwedzi potwierdzają to w praktyce.

W temacie rowerowym jeszcze jedno spostrzeżenie: w Warszawie publiczne bicykle jeżdżą zwykle w sezonie wiosenno-letnio-jesiennym, między listopadem a marcem znikają one z przestrzeni publicznej. Tymczasem ich szwedzkie odpowiedniki widziane były, nakryte białymi czapeczkami, miesiąc temu na ulicach tamtejszej stolicy. Jest popyt - jest podaż i odwrotnie. Proste.

Tym obok czego nie sposób przejść obojętnie, przynajmniej podczas pierwszej wizyty w Szwecji, jest duża ilość światła w krajobrazie miejskim. Nie chodzi tutaj tylko o same iluminacje, bo tych również u nas nie brakuje, chociaż przyznać trzeba, że te szwedzkie rzeczywiście jakoś przyciągały moją uwagę. Może między innymi ze względu na to, że chętnie i często ubiera się tam drzewa w różne świecidełka. A to natomiast po zapadnięciu zmroku buduje naprawdę miłą atmosferę. Wszystko byłoby super gdyby nie fakt, że po kilkugodzinnym krzątaniu się po mieście spowitym niby tylko delikatnym mrozem, wieczorem zaczyna się już odechciewać aktywności narażających na kontakt z chłodem, a do takich należy na pewno obsługa aparatu.

A mój szwedzki niedosyt bierze się choćby z tego, że w mam w pamięci w kilka sytuacji ze spaceru po Sztokholmie, w których aż się prosiło o złapanie takiego czy innego kadru, ale niechęć do zdejmowania rękawiczek odwiodła mnie od sięgnięcia po aparat i naciśnięcia na spust migawki, a to co chciałem uchwycić uciekło bezpowrotnie… 

W ramach ciekawostki: gdzieś przy Drottninggatan natknąłem się na taki dosyć spersonifikowany znak drogowy…

Ciąg dalszy być może nastąpi… :)

Using Format