Jesień. Już nie jesień.

Zima. Przynajmniej takie okoliczności można stwierdzić na podstawie stanu faktycznego. Śnieżnie, mroźno i nieco ślisko. Gdy zapał do posługiwania się rowerem spada wprost proporcjonalnie do temperatury sięgam do przeglądania zdjęć, zebranych w czasie, gdy zgodnie ze wspomnianą zasadą proporcjonalności, chęć do rowerowych eskapad była zgoła odmienna.

Sierpniowy wyjazd na Roztocze (opisany w poście pt Żniwa) pozostawił kilka nurtujących wątpliwości, na czele z tą: co poszło nie tak, że podczas ostatniej wycieczki rowerowy szlak zginął gdzieś w trakcie jazdy. W następstwie (i być może przy współudziale źle zrozumianych porad zapytanego o drogę jegomościa, wykonującego prace porządkowe wokół swojego domu) skończyło się to przedzieraniem przez trudne do przebrnięcia leśne knieje, pełne wszelkiej maści organizmów żywych. I na domiar złego, zerwana potem szprycha w kole, które w mgnieniu oka zwichrowało się tak, że opona muskała rytmicznie tylny trójkąt rowerowej ramy, powodując nie tylko dyskomfort podróży, ale też niepewność, czy uda się bezpiecznie powrócić do punktu wyjścia. Nie najlepiej zakończoną, acz ciekawą trasę, aż prosiło się powtórzyć - pilnując ze zdwojoną uwagą miejsca popełnienia nawigacyjnej pomyłki. I za drugim podejściem sprzęt nie powinien zawieść - w końcu zdarza się to niezwykle rzadko. W drogę.

Ale w zasadzie to… po co jeździć dwa razy tą samą trasą? - można słusznie się zastanowić. Dla mnie odpowiedź jest całkiem prosta: jadąc rowerem po raz drugi, trzeci czy piąty drogą, która z jakiegoś powodu warta jest ponownego przemierzenia, można otworzyć oczy na rzeczy, miejsca czy okoliczności przyrody, obok których poprzednim razem przejechało się obojętnie, lub których ostatnio nie było (jak choćby przedstawiona na powyższym zdjęciu dekoracja dożynkowa).

Wyruszam z leśnego parkingu przy MOR-ze (Miejscu Obsługi Rowerzystów) w Suścu, skąd kieruję się szosą w stronę Tomaszowa Lubelskiego. Po jakimś czasie, trzymając się szlaku, odbijam w lewo i delikatnym zakolem przejeżdżam przez Łosiniec, gdzie znajduje się ładnie odrestaurowany, drewniany kościół, będący w przeszłości cerkwią. Następnie przecinam w poprzek drogę, którą jakiś czas temu wystartowałem. Po kolejnych kilometrach, przejeżdżając przez wieś Chyże, “mignął” mi przy drodze kamienny krucyfiks. Fakt jego dostrzeżenia zachęca do naciśnięcia klamek hamulców i przerwania długiego galopu asfaltową szosą w dół - w kierunku pobliskiego Bełżca oraz znajdującego się tam Muzeum i Miejsca Pamięci. Zatrzymuję się zatem i kawałek wracam, by przyjrzeć się wypatrzonej kapliczce: to tak zwany “krzyż pańszczyźniany”. Inskrypcja wskazuje na okoliczność jego tu postawienia, a także datę odnowienia: 1934. Jeśli jest to pamiątka zniesienia pańszczyzny, to krzyż stoi przy tej drodze około stu siedemdziesięciu lat. Oznacza to również, że przetrwał on niejedną - i to nie tylko pogodową - zawieruchę. Wystarczy tylko wyobrazić sobie, ilu ludzi w ciągu tych lat drogą obok tego krzyża musiało przechodzić czy przejeżdżać - i jakimi środkami lokomocji. O samochodach nikt wówczas nawet nie śnił. O rowerach pewnie też.

Wracam na jednoślad i ruszam dalej, kontynuując przyjemny zjazd. Ten nie trwa jednak długo, bo wkrótce dojeżdżam do Bełżca i dostrzegam nieopodal drogi, gdzieś pod drzewem, kolejną kapliczkę. Jak każdy ze stojących w tym regionie kamiennych krzyży, tak i ten jest jakimś wotum - z pozostałych resztek mało czytelnej inskrypcji poznać można tylko datę postawienia oraz nazwisko fundatora. Kim on jednak był i dlaczego krzyż ten ufundował - tego zniszczone napisy nie wyjaśniają.

Będąc w Bełżcu po raz pierwszy warto zjechać kawałek z głównej drogi i zobaczyć cerkiew Św. Bazylego (wzniesioną tu w 1756 roku) oraz muzeum, znajdujące się na terenie byłego niemieckiego obozu zagłady. Obydwa te miejsca ja tym razem omijam.

Wielką zaletą podróżowania rowerem jest zwiększona wrażliwość na dźwięki, zapachy, czy zmieniającą się wraz z porami roku przyrodę. Po przejechaniu przez Bełżec udaję się świeżo odremontowaną i malowniczo położoną boczną drogą w kierunku Lubyczy Królewskiej. Przyjemność jazdy po gładkim jak stół asfalcie, rzuconym między polafowalnymi pagórkami i polami, uśpiła poprzednio moją czujność na odbijający gdzieś w prawo rowerowy szlak. Chcąc ustrzec się ponownego popełnienia błędu tym razem kontroluję na bieżąco nawigację. Nic dziwnego, że poprzednio popędziłem ochoczo dalej, bo celem utrzymania się na obranym kursie należy z nowej, równej szosy skręcić w nigdzie (poza elektroniczną mapą) nie oznaczoną polną drogę.

Zgubiona poprzednio, a odnaleziona teraz trasa, to idealna sposobność do przeanalizowania nowych okoliczności: zachwycania się miejscowym jesiennym krajobrazem, wypatrywania inspirujących widoków, ciekawych miejsc czy kamiennych bruśnieńskich krzyży, których (jak na okolice Brusna przystało) jest tu mnóstwo. Po krótkim przejeździe pylistą drogą docieram do miejscowości Zatyle, gdzie z oddali - pod dwoma rozłożystymi drzewami - widzę przydrożną kapliczkę, umieszczoną za drewnianym płotem. To kolejny kamienny krzyż, a na nim wypisana cyrylicą inskrypcja i data: 1884.

Dalsza część trasy ma być już swoistą formalnością, bo jej przebieg jest mi z grubsza znany. W duchu tli się jeszcze jedna mała radość - nie dość, że znalazłem zgubioną poprzednio drogę, to tym razem jest spora szansa zakończyć trasę bez sprzętowych perypetii! Po przecięciu “krajowej siedemnastki” rowerowy szlak prowadzi przez chwilę szosą o nawierzchni wyłożonej jakby klinkierową cegłą. Wkrótce mijam jakieś pozostałości po istniejących tu niegdyś PGR-ach i asfaltową nawierzchnią jadę dalej pomiędzy polami. Cisza i spokój - pięknie. Nikt nawet tędy za bardzo nie jeździ. Na otaczających polach najeżone ścierniska. Tu i tam można jeszcze dostrzec uprawy czekające wciąż na swoją kolej. Kołyszą się tam na wietrze łany wyschniętego zboża oraz (w innym miejscu) rośliny, których nie potrafię zidentyfikować . Wkrótce na czyjejś posesji napotykam kolejny kamienny krzyż z ukraińską inskrypcją oraz datą: 1891.

Gdy jedzie się rowerem, czas jakby szybciej mija. Po chwili dojeżdżam do Huty Lubyckiej, czyli miejsca, w którym miesiąc wcześniej (z poczuciem przeogromnej ulgi) udało się wydostać z bezdroży i zarośniętych po pas ścieżek tutejszego lasu. Zaraz dotrę też do miejsca, w którym poprzednio zastałem niesamowity zachód słońca nad roztoczańskimi polami… oraz gdzie straciłem jedną szprychę.

Tym razem czas jest lepszy - do zmierzchu jeszcze trochę. Widok jest jednak zgoła inny, bo słońce skryło się za szarą zasłoną chmur. Pola, na których poprzednio żniwa były w pełni, teraz świecą pustkami. Nie ma nawet ściernisk. Jednak, podobnie jak przed miesiącem, ponad polami unosi się dym oraz pył w związku z prowadzonymi tu i ówdzie jesiennymi pracami. To samo miejsce, ten sam krajobraz. Ten sam, ale inny. Ot dlaczego warto wybrać się czasami rowerem tą samą trasą.

Ruszam dalej. Wjazd na górę zawsze ma to do siebie, że potem jest przyjemność z niej zjazdu. Tym sposobem niebawem dojeżdżam do Woli Wielkiej, gdzie znajduje się stara greckokatolicka cerkiew z 1755 roku. Obok niej ława i zadaszenie - idealne miejsce do krótkiego odpoczynku dla przejeżdżającego tędy cyklisty. Stojąca tuż obok drewniana świątynia objęta jest niby jakimiś pracami remontowymi, jednak sytuacja na miejscu sprawia wrażenie, jak gdyby robotnicy z placu budowy wyszli dawno temu i do dziś nie wrócili. Wszystko wygląda tak samo jak rok wcześniej, kiedy jechałem tędy w innym wariancie rowerowego touru po Roztoczu Południowym.

Po krótkim odpoczynku wracam na siodło i rozprawiam w myślach, jak wydłużyć sobie trasę - z racji dobrego czasu przejazdu dotychczasowego odcinka. Ledwo ruszyłem - “trach!” Tego dźwięku nie da się pomylić - strzał jak gdyby ktoś włożył nagle patyk w szprychy, w czasie jazdy. Pękła kolejna - na tej samej trasie, tylko jakieś 4 kilometry dalej niż poprzednio… Gdybym był przesądny, miałbym niezłe pole do popisu w zakresie dorabiania teorii do tych zdarzeń…

Odszyfrowanie inskrypcji, zapisanych cyrylicą na napotkanych bruśnieńskich krzyżach, możliwe dzięki stronie kamiennekrzyze.pl.

Krótki opis trasy: trasa stosunkowo łatwa, zdecydowana jej większość prowadzi po drogach publicznych - w przeważającej mierze o umiarkowanym lub niewielkim natężeniu ruchu, w Bełżcu konieczność przejechania nieco bardziej ruchliwym fragmentem drogi woj. nr 865. Bardzo krótki odcinek przebiega lekko zapiaszczonym leśnym duktem. Kilka podjazdów o niezbyt uciążliwym nachyleniu. W większości trasa prowadzi oznakowanymi szlakami rowerowymi (powyższa propozycja wiedzie śladami kilku z nich). W zależności od możliwości i potrzeb trasę można na wiele sposobów łatwo zmodyfikować (szlaki rowerowe w gminie Narol są przyzwoicie oznakowane, nie brakuje dobrze przygotowanych MOR-ów z wiatami do komfortowego odpoczynku, czy schronienia się przed słońcem lub deszczem).

Using Format