Wieczór skrajności

Wczorajszy wieczór z Philem Collinsem pozostawił mnóstwo ambiwalentnych odczuć. Z jednej strony cieszę się, że udało się zobaczyć jednego z moich najbardziej ulubionych artystów, który jest “still not dead yet”. Z drugiej pojawiała się refleksja o przemijalności, poparta spostrzeżeniem, że człowiek pełny (jeszcze zdaje się do niedawna) scenicznego wigoru i wielkiej siły głosu, dziś mocno posunął się w zdrowiu i latach. Artysta sprawia wręcz wrażenie jakby coraz bardziej przygasał i z zauważalnie narastającym trudem wyśpiewywał swoje nieprzejednane szlagiery. Tym bardziej można się ucieszyć, że była okazja go posłuchać - i to nieopodal domu.

Na drugim krańcu bieguna doznań pozostaje jednak kwestia akustyki Stadionu Narodowego, na temat której wiele niepochlebnych opinii do tej pory słyszałem i które (nie ukrywam) przysparzały wiele obaw podczas zakupu dosyć kosztownych biletów na występ “dziadka Phila”. Gdy przyszło co do czego, praktyka okazała się być czarniejsza niż moje najbardziej czarne przypuszczenia. Przyznać szczerze muszę, że nawet najgorsze słowa jakie przychodzą mi teraz na myśl nie byłyby w stanie opisać dramatu, jakim było słuchanie tego koncertu na PGE Narodowym. Żeby oszczędzić dalszego upustu negatywnych emocji i totalnego zdegustowania tym stanem rzeczy powiem tylko tyle, że o ile znam dosyć dobrze repertuar Phila Collinsa (solowy i zespołowy) i mam osłuchany od dokładnie 25 lat, kilka z utworów wykonywanych minionego wieczoru na Narodowym z naprawdę dużym trudem rozpoznałem gdzieś w połowie ich trwania. Dramat to mało powiedziane!

Zatem: gdyby komuś przyszło do głowy wybierać się na jakiś koncert organizowany na Stadionie Narodowym bardzo serdecznie tego odradzam. Powiem wprost, proszę to sobie wybić z głowy - najlepiej bezpośrednio młotkiem. A jeśli nie pomaga - stukać aż do skutku… jakim jest zaniechanie słuchania muzyki w tym miejscu.


Using Format