Wyprawa na cztery łapy
February 15, 2023Świat zmienia się na naszych oczach… Któż trzy lata temu przewidziałby, jak już wkrótce wyglądać będzie sytuacja na granicy Polski z Białorusią? Tymczasem jeszcze wiosną i latem 2021 w ramach ucieczki od warszawskiego zgiełku, uskuteczniałem parokrotnie spontaniczne rowerowe eksploracje pięknych terenów Podlasia, położonych dosłownie o kilka kroków od linii granicy, która wkrótce stała się miejscem uchodźczego kryzysu. Zanim do tego jednak doszło bez żadnego strachu, czy tym bardziej prawnych przeszkód, można było zaszyć się gdzieś w gęstwinie Puszczy Białowieskiej, czy na gruntowych drogach okolicznych wiosek, gdzie czas sprawiał nieodparte wrażenie zatrzymanego kilka dekad temu.
Luty A.D. 2021 - zima w natarciu. Po powrocie ze spontanicznego wyjazdu na Podlasie (opowiedzianego we wpisie pt. “Na wschód! W poszukiwaniu zimy…”) po głowie zaczęły chodzić mi pomysły na dalszą eksplorację ściany wschodniej w poszukiwaniu dzikiej przyrody, pięknych krajobrazów czy kolorowych cerkwi, skrytych pośród śnieżnej bieli. Jest tylko jeden problem - moja “cywilna” Skoda już poprzednio sunęła plastikowymi osłonami podwozia po sporej warstwie zalegającego na drogach śniegu. Tymczasem Podlasie kusi wieloma ciekawymi, wartymi odwiedzenia miejscami, do których dojazd nawet latem nie zawsze należy do komfortowych. Sytuacja wyglądałaby inaczej, gdyby… wybrać się tam SUV-em. Ale takim z prawdziwego zdarzenia: z napędem na cztery koła oraz odpowiednim prześwitem, dającym komfort pokonywania przeciwności terenu czy słabo odśnieżonych i nie koniecznie utwardzonych dróg. Znajomego posiadacza idealnego na taką wyprawę pojazdu na wspólny tour długo namawiać nie musiałem. W zasadzie to wcale. Kilka zdjęć z zimowego Podlasia okazało się wystarczającą zachętą do rychłego zaplanowania wspólnej podróży na pokładzie maszyny, która w zimowej scenerii wschodniej Polski powinna “czuć się” jak ryba w wodzie.
Sobotni, rześki, słoneczny poranek. Oddaną niedawno do użytku wschodnią obwodnicą i jej autostradowym przedłużeniem kierujemy się na Siedlce. Następnie odbijamy w kierunku Sokołowa Podlaskiego, do którego nawigacja sugeruje podążać “na przełaj” - z ominięciem Węgrowa. Po zjechaniu z głównej drogi natychmiast okazuje się, że dystans może i krótszy, ale rozpoczynamy zimowe zmagania - trasa pełna dziur i nierówności z miejscowymi oblodzeniami. Na domiar złego wokół nie ma nic ciekawego na czym by szklane oko aparatu można było zawiesić.
Po wydostaniu się z feralnego skrótu jedziemy do Sokołowa Podlaskiego, dalej do Drohiczyna i Siemiatycz. Po przecięciu skrzyżowania z krajową “dziewiętnastką” jak zwykle robi się coraz bardziej pusto. Przejeżdżając przez jedną z wsi stajemy się uczestnikami niecodziennej sytuacji. Oto prawym pasem drogi jadą za sobą dwa ciągniki rolnicze - lewym idzie natomiast człowiek, wyglądający na kompana tych, co jadą z boku. Nieśpiesznie powłóczy nogami, pali papierosa i nie zamierza zejść. Lokalna blokada drogi? Jakiś protest? Chyba nie. Nie takie jednak wyzwania na trasie dzisiaj czekają. Pobocze. Ognia…
Ostatni odcinek drogi prowadzącej do zamkniętego granicznego szlabanu wygląda zupełnie inaczej niż tydzień wcześniej. Na drzewach nie zalegają tony mokrego śniegu, jezdnia jest czarna, miejscami oblodzona. Nie ma już wrażenia jazdy w jakby długim białym tunelu, które można było odnieść kilka dni wcześniej. Forester po śliskiej drodze jedzie jak po sznurku, odpychając się w sposób całkowicie pewny wszystkimi czterema kołami. Tylko czasami podczas hamowania, co oczywiste, daje się słyszeć charakterystyczny terkot ABS-u, jednak samochód jedzie dokładnie tam, gdzie ma jechać.
Wreszcie docieramy do położonej na krańcu Polski wsi Koterka i znajdującej się tam niebieskiej cerkwi pw. Ikony Matki Bożej “Wszystkich Strapionych Radość”. Na przygranicznym parkingu zastajemy sporą grupkę samochodów - może jakieś nabożeństwo w cerkwi lub pogrzeb na pobliskim cmentarzu? Nawet w ciepłym sezonie nie widziałem tu na raz tylu pojazdów.
Względem stanu sprzed tygodnia śniegu wyraźnie ubyło - nie jest już tak malowniczo i bajkowo. Wszędzie ślisko i pełno lodu - to efekt odwilży sprzed kilku dni oraz ponownego ochłodzenia. Cisza i spokój, jak okiem sięgnąć. W cerkwi nie widać włączonych świateł, ani nie słychać niczego, co sugerowałoby czyjąś tam obecność. Gdzie zatem są ci wszyscy ludzie z zaparkowanych samochodów?
Po powrocie do auta z zamiarem kontynuowania podróży stajemy się jednak świadkami, kolejnej tego dnia, dosyć nietypowej sytuacji. Oto z cerkwi wychodzą ludzie, kierują się do swoich pojazdów, zasiadają w nich i odjeżdżają. Na końcu wolnym krokiem idzie kilka starszych pań. Dwie z nich niosą w rękach duże butle z gazem, które po kilku chwilach pakują do bagażników samochodów docierający na miejsce… panowie. Aż prosiło się o złapanie tej sytuacji w kadrze, ale w dobie nasilającej się manii politycznej poprawności i uzyskiwania zgód na zrobienie zdjęcia oraz wobec braku możliwości dyskretnego zaczajenia się z aparatem… owa scenka rodzajowa pozostaje udokumentowana wyłącznie niniejszym opisem ‘literackim’. Nie zmienia to jednak faktu, że pierwszy raz w życiu widziałem sytuację, w której wierni wobec sporego mrozu na zewnątrz przynoszą do kościoła własne źródło ciepła.
Z Koterki kontynuujemy jadąc wzdłuż granicy na północ - tak jak układ dróg i ich przejezdność będą na to pozwalać. Wąską, śliską uliczką przeciskamy się koło cerkwi i udajemy trasą prowadzącą w kierunku przejścia granicznego w Połowcach. Słońce przebija się zza chmur, a droga pokryta jest miejscami grubą warstwą lodu. Napęd Subaru pozwala jednak całkiem pewnie przemieszczać się do przodu, by po niedługim czasie dojechać do kolejnej prawosławnej świątyni. Jest nią cerkiew pw. Opieki Matki Bożej w Zubaczach, która w promieniach słońca przedzierającego się przez nieco mętne niebo, wygląda majestatycznie.
Kawałek odśnieżonego i pokrytego lodem placu przed zubaczańską cerkwią zachęca do wykonania kilku piruetów srebrnym czteronapędowcem. Ten zaś skutecznie opiera się usilnym próbom wprowadzenia w poślizg i jedzie posłusznie - jak zaklęty - tak długo, jak długo ma włączony system stabilizacji toru jazdy. Dopiero jego dezaktywacja pozwala natychmiast i wręcz namacalnie poczuć, jak ogromną pracę ku zapewnieniu bezpieczeństwa, w warunkach normalnej eksploatacji, wykonuje system ESP. Po jego wyłączeniu auto zaczyna poddawać się uślizgom wspomaganym, dostępnemu jeszcze w tym modelu, tradycyjnemu hamulcowi “ręcznemu”.
Po krótkim nacieszeniu się odrobiną śliskiej przestrzeni ruszamy dalej. Jadąc przez las w pewnym momencie dostrzegamy idącą drogą kobietę. Zapewne zdąża do oddalonej o kilka kilometrów głównej drogi - pomyślałem - bo wcześniej nie ma niczego, dokąd można byłoby wędrować. Na zewnątrz rześko, temperatura spada miejscami do -12C. Decydujemy się zaoferować nieznajomej pomoc. Zwalniamy, pytamy: “Możemy pani pomóc? Może podwieźć?” Kobieta decyduje się z naszej oferty skorzystać, jednak obaj nie potrafimy zrozumieć dokąd chce się dostać. “Dokąd pani idzie?” I tu pada niezrozumiała odpowiedź: “…..y”. Po jakiemu ona mówi? - myślimy sobie. Pokazuje jednak, że prosto - zatem jedziemy. Po paru minutach przecinamy drogę nr 66, prowadzącą z Bielska Podlaskiego do granicy, i zaraz dojeżdżamy do miejscowości Czeremcha. Tu nieznajoma komunikuje, w sposób zdecydowanie już zrozumiały, że “tu” może wysiąść. Żegnamy się zatem i jedziemy dalej - szukać podlaskich bezdroży. I dopiero po chwili oświeciło nas, że słowo którego nie mogliśmy zrozumieć, padające w odpowiedzi na pytanie “dokąd pani idzie”, musiało w jej nieco dziwnej intonacji brzmieć: “do Czeremchy”!
W miarę przemieszczania się na dalej, wzdłuż przebiegającej nieopodal polsko - białoruskiej granicy, aura staje się coraz bardziej sroga. Na drzewach pojawia się szadź, później śnieg. Na domiar złego przebłyskujące do niedawna słońce skutecznie chowa się za stalowoszarymi chmurami, z których pojawia się biały opad. Szalejący po przygranicznych polach wiatr sprawia, że płatki śniegu nie są w stanie spadać na ziemię. Zamiast tego niesione są i lecąc poziomo, przemykają przed szybą samochodu - ze strony lewej na prawą.
W każdy kilometrem nie tylko robi się coraz bardziej zimowo, ale daje się też odczuwać oddalenie od “cywilizacji”. Wokół pola i lasy. W którymś momencie skończyła się pod kołami asfaltowa nawierzchnia. Nie do końca można jednak wskazać gdzie to było, bo droga pokryta jest skorupą lodu i śniegu, po którym stały, symetryczny napęd 4x4 pozwala przemieszczać z dużym poczuciem bezpieczeństwa (przy oczywistym zachowaniu granic zdrowego rozsądku, bo warunki do jazdy są tego dnia trudne). Osady, jeśli gdzieś występują, liczą dosłownie po kilka domów i wyglądają jak żywy skansen lub muzeum poprzedniej epoki.
Przemierzając kolejne odcinki szutrowej drogi, ciągnącej się zaledwie kilka metrów od kolczastego drutu granicy, udajemy się do następnego obranego na mapie punktu. Jest nią mała drewniana Cerkiew Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Opace Dużej. O ile sama świątynia nie robi jakiegoś szczególnego wrażenia (na tle innych podlaskich cerkwi), to z przeprowadzonego przed wyjazdem rozpoznania wynikało, że dojazd do niej - szczególnie zimą - może nie być możliwy bez odpowiedniego samochodu. Cerkiew położona jest w niedużej odległości od drogi, jednak o ile ta jest jakkolwiek przejezdna, to już podjechanie do cerkwi wymaga pokonania gruntowej drogi, pokrytej sporą warstwą grząskiego śniegu. Słuszny prześwit Forestera w zupełności wystarcza żeby spokojnie przedostać się do upatrzonego miejsca. Zwykła osobówka nie miałaby tu większych szans.
Po podjechaniu do cerkwi w Opace rozglądamy się po okolicy oraz po miejscowym cmentarzu. By tam wejść wystarczy przesunąć bramę. Podobnie jak na innych podlaskich cmentarzach, tak i tutaj, widać przenikanie się losów ludności polskiej i białoruskiej, znajdujące odzwierciedlenie w dwujęzycznych tablicach nagrobnych. Po kilkunastu minutach spędzonych na przenikającym chłodzie czas na decyzję o kontynuacji podróży. Wygrzebujemy się japońskim czteronapędowcem i tą samą leśną ścieżką wzdłuż granicy jedziemy dalej.
Eksplorując zakątki Podlasia, szczególnie te oddalone od bardziej uczęszczanych szlaków komunikacyjnych, znajdziemy liczne dowody wielokulturowości tych ziem. Jednym z nich są wykonane w różnym stylach (czasami zupełnie zwyczajne, niekiedy bardzo zdobne) oraz znajdujące się w odmiennych stanach utrzymania, przydrożne kapliczki lub same tylko krzyże. Występują one nierzadko razem, zarówno w postaci właściwej dla prawosławia, jak i dla katolicyzmu.
Wraz z pozostawianymi za sobą kilometrami sceneria za oknem ulega pewnej odmianie. Zamiast stalowoszarych chmur na niebie pojawia się błękit z pozornie ciepłymi promieniami zimowego słońca. Gruntowa droga biegnąca przy granicy odbija coraz wyraźniej w kierunku północno-zachodnim i prowadzi przez środek lasu, podczas gdy linia granicy oddala się w przeciwną stronę. Przedzierając się przez śliską leśną drogę, stabilnie jadący dotąd Forester wykonał nagle niespodziewany piruet, który tym razem nie był zamierzoną próbą zabawy. Chwila niepewności była jednak krótka i auto równie szybko jak straciło przyczepność, tak też szybko ją odzyskało. Na ekranie nawigacji widać kolejny punkt pośredni na wyznaczonej trasie. Jest nim miejscowość Werstok wraz trudną do przeoczenia, po wyjechaniu zza ściany lasu, niebieską cerkwią pod wezwaniem Podwyższenia Krzyża Pańskiego, wzniesioną w 1769 roku.
Przenikliwy chłód zniechęcają do dłuższego postoju. Postanawiam jednak wykonać rozpoznawczy przejazd przez wieś, do której trzeba skręcić z naszej trasy. Na drodze przebiegającej przez osadę w sobotnie popołudnie bawi się gromadka dzieci, ciągająca się wzajemnie w tą i z powrotem na sankach. Poza tym biało, cicho, zimno, słonecznie i spokojnie, a wzdłuż drogi wszędzie usypane pryzmy zepchniętego śniegu. Pokazują one, że zima obfituje w opady - być może tu na wschodzie jeszcze większe niż w Warszawie, z której rano wyruszyliśmy.
Z Werstoku nawigacja prowadzi do kolejnego punktu pośredniego - w położonych parę kilometrów dalej Dubiczach Cerkiewnych. Docieramy tam po krótkiej chwili jazdy oblodzoną leśną drogą. Wjeżdżając do wsi z oddali widać bryłę cerkwi pw. Opieki Matki Boskiej - z rzucającym się w oczy cebulowatym dachem wieży. Jaskrawozłota blacha odbija promienie popołudniowego słońca tak intensywnie, że wieża wygląda jak świecąca niesamowitym światłem żarówka. Poniższe zdjęcie nie oddaje tego efektu nawet w niewielkim stopniu. Chęć złapania tego kadru okupiona była koniecznością zatrzymania się na samym środku drogi, po której (jak na złość) przejeżdżało akurat kilka pojazdów, co przeszkodziło w lepszym złapaniu tego momentu.
Świątynia, którą podziwiać można obecnie, nie jest tak stara jak kilka innych w tej okolicy. Wzniesiona została po zakończeniu drugiej wojny światowej, ale stanęła na fundamentach cerkwi będącej w tym miejscu od 1729 roku, a zniszczonej w czasie działań wojennych.
Przybywając tu w słoneczne lutowe, a do tego dosyć mroźne popołudnie, ciężko jest oprzeć się wrażeniu, że dubicka cerkiew wygląda w zimowej, śnieżnej scenerii iście bajkowo. Połyskująca złotem wieża oraz niebieska bryła zadbanej świątyni są dobrym dowodem żywości prawosławia na ziemiach podlaskich. Z tego wynika natomiast duża dbałość o utrzymanie tutejszych obiektów sakralnych nie tylko w nienagannym, ale często we wzorowym wręcz stanie. Niemal samoistnie w myślach wracają obrazy architektonicznie innych cerkwi z południa Polski, które od wielu lat popadają w stan coraz bardziej posuniętej ruiny.
Słońce powoli zaczyna chylić się ku zachodowi, dlatego z nazbyt optymistycznie narysowanej trasy trzeba usunąć kilka za daleko położonych punktów, a trasę skrócić, dostosowując ją do realnego tempa przemieszczania się w coraz bardziej zimowej aurze. Pozostawiam jeden, ostatni punkt - oddalony o 40 kilometrów. Dojazd tam zajmie więc chwilę, ale po drodze liczę na wypatrzenie ciekawych miejsc, krajobrazów, czy przydrożnej architektury - na tle zimowego krajobrazu.
Zimowa sceneria podlaskich lasów, fantastycznie oprószonych śniegiem, zachęca do krótkiego zatrzymania i wykonania paru kadrów. Fotografowanie ułatwia mi również fakt objęcia jakiś czas temu dowodzenia nad srebrnym czteronapędowcem. Gdy tylko wypatrzę coś ciekawego, rozglądam się dookoła, włączam awaryjne i wyskakuję z aparatem, próbując uchwycić to, co właśnie wpadło mi w oko. Tymczasem lasy zostawiliśmy za sobą. Po drodze minęliśmy niezbyt architektonicznie ciekawą cerkiew Św. Michała Archanioła w Orli oraz zdecydowanie ładniejszą, błękitną cerkiew we wsi Szczyty-Dzięciołowo. Jedziemy jednak dalej przez wsie oraz pola, przepięknie oświetlane coraz niżej świecącym popołudniowym słońcem.
Tym co zwraca moją uwagę podczas eksploracji podlaskich dróg jest architektura. Jej najbardziej osobliwymi reprezentantami są w tym regionie drewniane cerkwie, szlakiem których podróżujemy tego dnia. Nieodłącznym, wspomnianym już, elementem tutejszego krajobrazu są także kapliczki i krzyże. Jedne są stare i zniszczone, inne wręcz przeciwnie, wyglądają na niedawno odrestaurowane. Jeden z bardziej interesujących dostrzegam z boku drogi, tuż przy płocie mijanej posesji.
Dosyć podobny do tego krzyż widziałem już w niedalekiej okolicy podczas jednej z poprzednich samochodowych wędrówek drogami Podlasia. Tymczasem zimowa sceneria i niczym nie zmącony śnieg zalegający na polach, a także pozostawione na drodze ślady, prowadzące jakby do linii horyzontu, zachęcają do krótkiego zatrzymania i złapania kolejnych kadrów.
Dzień coraz krótszy. Cel już blisko, a jest nim rzeka Narew. Pod kołami ponownie skończył się asfalt i końcowe kilometry pokonujemy po tarkowatej szutrówce. Zimą podróżuje się nią jednak zdecydowanie lepiej niż w czasie kiedy nie ma śniegu i we wstecznym lusterku widać pozostawiane kłęby wzbijanego z drogi pyłu. Zimą, zamiast kurzu, w lusterku widać chmurę wzbijanego spod samochodowych kół śniegu, który błyskawicznie zakleja tylną szybę. Obierając ten cel zastanawiałem się, czy dotarcie do niego będzie w ogóle możliwe oraz czy te nieutwardzone drogi są przez kogokolwiek odśnieżane. Ku sporemu zaskoczeniu trasa wygląda nadzwyczaj dobrze i niezwykle malowniczo. Zdecydowanie warto było tu przybyć.
Jeszcze kilka chwil, parę leśnych krzyżówek i docieramy na miejsce. Ostatnim punktem docelowym lutowej eksploracji Podlasia szlakiem drewnianych cerkwi jest zakole Narwi, wijącej się po okolicznych łąkach niczym wąż. Po wielu mroźnych i śnieżnych dniach rzeka skuta jest lodem i pokryta, jak wszystko wokół, warstwą białego puchu. Łąki podświetlone są ciepłej barwy promieniami zachodzącego słońca, padającym pod niewielkim już kątem.
W tak malowniczych okolicznościach, na samym zakolu rzeki, położona jest mała ciemnoniebieska cerkiew pod wezwaniem Świętego Mikołaja Cudotwórcy. Okala ją niewielki murek i zamknięta na patyk bramka z umieszczoną na słupie datą “1960”, chociaż informacje jakie można przeczytać mówią o początkach obecności tej budowli datowanych na początek XX wieku. Stojąca na skraju lasu świątynia kilka lat temu przeszła gruntowny remont, dzięki czemu wciąż wygląda bardzo ładnie - i to pomimo braku pozłacanej cebulowatej wieżyczki, atrakcyjnych drewnianych ornamentów na fasadzie czy innych dekoracji, jakie można spotkać na niektórych cerkwiach w bliższej i dalszej okolicy.
Tuż za cerkwią znajduje się (chyba) na pół oficjalne miejsce biwakowe, gromadzące w ciepłym sezonie miłośników wędkarstwa czy zwolenników potraw pieczonych nad ogniskiem. W lutym wszystko przykryte jest grubą warstwą białego kopnego puchu, po którym Subaru przedziera się jednak bez większego trudu.
Miejsce do którego dotarliśmy na koniec sobotniej wycieczki jest wyjątkowe. Cisza i spokój, do tego widok na nadnarwiańskie łąki podświetlane pomarańczowymi promieniami zachodzącego słońca. Wraz z nadchodzącym wieczorem spada też temperatura i przenikające do szpiku kości zimno nie pozwala na zbyt długie rozgoszczenie się. Zdjęcie grubych rękawiczek, konieczne do komfortowej obsługi aparatu, momentalnie skutkuje bolesnym marznięciem dłoni, przypominającym jakby smaganie po skórze żyletkami lub czymś równie ostrym.
Wydostanie się ze wsi Koźliki wymaga pokonania około dziesięciu kilometrów zaśnieżonymi szutrami. Obrana trasa powrotna pozwala nacieszyć się jeszcze przez chwilę widokami zimowego Podlasia. I chociaż Forester powinien być (przynajmniej z nazwy) samochodem stworzonym do eksplorowania leśnych zakątków, to jednak nie jest on ordynarną terenówką, którą bez żadnych skrupułów można przedzierać się przez krzaki czy wjeżdżać pod drzewa, pokładające się ku drodze pod ciężarem mokrego śniegu. By wrócić bez większych uszczerbków na powłoce lakierniczej, na pożegnanie z zimowym Podlasiem konieczne było ręczne podprostowanie kilku mocno wygiętych ku ziemi drzew.
Już niedaleko czeka czarna odśnieżona szosa, która pozwoli nabrać prędkości i komfortowo wrócić do domu.
Długość trasy: 500 km. Czas przejazdu: około 10 godzin.